Rozdział 12. Porto i Les Calanches de Piana
Piątek, 17 czerwca, godzinę po odjeździe Antyków
Je ne veux pas (nie chcę), ale Je dois (muszę) opuścić to przyjemne miejsce, czyli La Morsettę, bo BoRa obiecuje dalsze wyspiarskie atrakcje. I rzeczywiście, zaledwie dwanaście kilometrów później (powoli wchodzi mi w nawyk mierzenie czasu odległością) widzę coś niezwyczajnego. Nie mam na myśli mostu nad niewidzialną aktualnie rzeką Fango, ale drogowskazy i tablice turystyczne. O ile te pierwsze zostały ostrzelane z małego kalibru, to te drugie dostały z niezłej giwery.
W taki wystrzałowy sposób wyspiarze wyrażają swoje „zadowolenie” z patronatu Francji.
Zdając sobie sprawę, że nóż kuchenny to marna broń w walce z blachą, nie poparłem dążeń Korsykanów do samodzielności i dość szybko opuściłem strzelnicę kierując kampera drogą D81 na południe. Niebawem zaczęły się zakręty i podjazdy, a po dalszych kilkunastu kilometrach z oddali ujrzeliśmy morze i cząstkę słynnego rezerwatu Scandola.
Gdy minąłem rozjazd do Osani, droga D81 zaczęła stopniować napięcie.
Zwężenie na odcinku 300 metrów do szerokości 1,5 pojazdu było ciekawym doznaniem,
ale po chwili znak drogowy obiecał kilometr takiej atrakcji! Nie dziwi zatem, że gdy tylko znalazło się postojowe miejsce wykute w skale, natychmiast obaj – ja i Bob Rams – uspokajaliśmy odpowiednio oddech i obroty. BoRa w tym czasie zapozowała nad przepaścią.
Niedługo potem, na dalekim dole objawił nam się cel dzisiejszej eskapady – Porto.
Troszkę potrwało zanim zjechaliśmy do prawie zerowego metra n.p.m. W Porto pomachaliśmy „wczorajszym” Niemcom, którzy także szukali tu miejsca na nocleg, i – nie oglądając się na nich – zakamperowaliśmy na kempingu miejskim, czyli municypialnym.
Morze oddaliło się od kempingu na jakieś 870 metrowych kroków, z czego te 70 stanowi plaża, na którą złożyły się miliony kamyków. Jest tu, a jakże, wieża genueńska,
no i, bien sûr (oczywiście), porcik.
Sobota, 18 czerwca, skoro świt, czyli godzina 10
Wczoraj naładowałem „do pełna” baterie naszych elektrycznych rowerów i właśnie wyruszamy na 12 kilometrową wspinaczkę w stronę Piany.
Ostry podjazd zaczyna się już 300 merów za bramą kempingu i trwa aż do Piany. Jest mniej lub bardziej, ale stale pod górkę. Powoli zaczęły ukazywać się niezwykle formacje skalne zwane Les Calanches de Piana. Les Calanches oznaczają zatoczki, ale tym razem najlepiej te skalne wspaniałości oglądać nie od strony morza, a od lądu. I – jak w Górach Stołowych – można dopatrzeć się tu rozmaitych skałek przypominających zwierzęta bądź ludzi.
Następne dwie chwile poświęcimy na wspólną kontemplację.
(……………………..)
Najsłynniejszą skałką jest ta z wizerunkiem serca,
ale inne też są beau.
Zjeżdżając widzimy te same miejsca, ale z całkowicie innej perspektywy.
Wieczorem udaliśmy się do knajpy przy plaży. Podczas wyśmienitej kolacji smutno skonstatowaliśmy, że powoli zbliża się koniec naszej pięknej eskapady…