Aurora, czyli zorza. Alex ekscytował się wizją obejrzenia na żywo zorzy polarnej. Genasa nie pytałem, ale on był chyba zainteresowany wszystkimi aspektami Islandii. Mnie zachęcała nadzieja ujrzenia czynnego wulkanu. Oczywiście, z bezpiecznej odległości. I najlepiej bez dodatkowych atrakcji typu trzęsienie ziemi, bo nie wziąłem na wyspę gopro maxa.
Początek listopada 2023.
– Nocleg załatwiony, za 7 dni 1400zł od osoby. Bilety na samolot poniżej pięciu stów. W obie strony – głos Alexa pobrzmiewał samozadowoleniem.
– Może być. – „Jak na Islandię to wręcz promocja” – pomyślałem.
– Ale z Wrocławia.
– Może być, ale ja nie prowadzę, będę miał gości.
No i miałem…
Prowadził Genas, który przyjechał …. kabrioletem, a wygodne miejsce obok kierowcy zarezerwował Alex. We Wrocławiu ledwo się wyczołgałem…
Samolot wystartował zgodnie z planem, czyli o 6.30.
Dzień pierwszy
Na Islandii wylądowaliśmy na lotnisku Keflavik. Po zdjęciach widzę, że pogoda nam dopisała.
Alex odebrał z wypożyczalni samochód. Koszt wynajmu auta na 7 dni – 1600zł, zatem OK. Azali miast przyobiecanej wcześniej Suzuki Vitara zajechał Kia (Kią? Kiją? A kij z tym!)), w każdym razie Sportage. Podobno z napędem na wszystkie – prócz zapasowego – koła. Kilka dni później mieliśmy nieprzyjemność przekonać się, że z obiecanych 4×4 napędzana jest tylko połowa kół, lewe i prawe przednie. Szkoda, że nie po przekątnej, bo w naszym przypadku – co jeszcze opiszę – by to lepiej zadziałało.
W Reykjaviku Genas z Alexem w „Bonusie” (to taka islandzka „Biedronka” z różową świnią na żółtym tle w logo) nabyli podstawowe produkty spożywcze, podczas gdy ja odsypiałem nieprzespaną noc. Ruszyliśmy w stronę Hraunborgir do wynajętego od Polaka domku, jakieś 75 kilometrów od stolicy.
Po drodze „zaliczyliśmy” dwa z zaplanowanych na ten dzień miejsc z gatunku must-see.
Najpierw były to pola geotermalne w Hveragerdi. Energia pozyskiwana z wnętrza ziemi wystarcza nie tylko do ogrzewania domostw, ale wykorzystywana jest do upraw warzyw i owoców w szklarniach, w których panuje klimat wręcz … tropikalny!
Islandia – o dziwo! – była drzewiej jednym z największych producentów bananów w Europie. O czym i o tym, że ta legenda wciąż żyje w umysłach wielu ludzi doczytałem już w Polsce, bo zwiedzania szklarni Alex nie przewidywał w planach naszej tułaczki.
Następną atrakcję stanowił spacer po wulkanie Grimsnes, a skoro to piszę, to wulkan był nieczynny. Podobno ten stan trwa już 5500 lat. Można zatem mniemać, iż piękne, głębokie na 55 metrów jeziorko wulkaniczne o nazwie Kerid, które powstało w kraterze wulkanu, jeszcze wiele lat będzie cieszyło oczy turystów. Obeszliśmy jeziorko górą dookoła, (dołem też można je obejść, ale nikt z nas nie wyraził takiej woli),
po czym zajechaliśmy do naszej rezydencji. Może nie wygląda, ale jest doskonale wyposażona, czysta, ciepła i do tego z osłoniętym od wiatru jacuzzi na tarasie: Arturze z Reykjaviku – jeszcze raz dzięki!
Dzień drugi
W poniedziałek, 20 listopada 2023, wstaliśmy około godziny 8, czyli grubo przed wschodem słońca, który o tej porze roku pojawia się tutaj po godzinie 10. Widok za oknami obiecywał dzień mglisty, dżdżysty i pochmurny. Wyprzedzę fakty i napiszę iż, niestety, obietnica się sprawdziła. Z bonusem.
Pierwszy nasz dzisiejszy cel stanowiły gejzery, będące częścią tak zwanego Złotego Kręgu. Zatrzymaliśmy się na parkingu w Haukadalur by zobaczyć podobnież jedyne w Europie regularnie tryskające wrzątkiem gejzery. Największym miał być Geysir, od którego pochodzi nazwa wszystkich gejzerów na świecie. Aliści by ujrzeć jego wytrysk sięgający – według tablicy informacyjnej – nawet 80 metrów wysokości, trzeba by zaczekać na jakieś trzęsienie ziemi, bo właśnie wtedy najbardziej lubi szczytować. Nie mieliśmy tyle czasu, zadowoliły nas erupcje mniejszego, ale widowiskowo tryskającego co kilka minut Strokkura. Po szczegółowych oględzinach pola gejzerowego udaliśmy się nabyć jakieś pamiątki, przepłukać gardło, a ja przy okazji zrobiłem sobie słitfocię z lustrzanym koniem.
Z pobytu w Norwegii pamiętałem, że „foss” to wodospad. Po islandzku okazało się, że też. Niedaleko gejzerowni jest „złoty wodospad”, czyli Gullfoss. Natura w tym miejscu bezdyskusyjnie pokazuje swą potęgę i piękno. Gdyby nie silny i przenikliwie zimny wiatr, pewnie jeszcze bym tam stał i podziwiał. 😉 Wodospad dwukrotnie przeżywał dramatyczne chwile. Najpierw, gdy powstawał podczas przesuwania się lodowca, który utworzył przy okazji potężny kanion. Drugi raz chciał go wziąć w niewolę pewien Anglik, Howell i przekształcić w hydroelektrownię. Gullfoss był wtedy w rękach prywatnych – posiadał go rolnik Tomas Tomasson. Jego córka Sigridur, przypominająca mi Gretę Thunberg, kilkukrotnie starała się przeszkodzić planom dzierżawy wodospadu i budowy tamy, grożąc nawet rzuceniem się w wody Gullfossa. Udało się. To znaczy, nie, że skoczyła. Udało się zatrzymać planowaną inwestycję, a dzięki swej determinacji Sigridur Tomasdottir ma swój memoriał przy ścieżce do wodospadu,
a my możemy sobie popatrzeć….
Te dwa autka z ostatniego zdjęcia to wycieczkowce na bezdroża, których tam nie brakuje.
Była lodowata woda, będzie znowu ciepła. Zjechaliśmy ociupinkę z planu i wylądowaliśmy przy ciepłym prywatnym źródełku, Hrunalaug. Jak doczytałem na tablicy woda w baseniku jest deszczówką, którą podgrzewają gorące skały. Podobno ma właściwości lecznicze, o czym kilka osób właśnie chciało się przekonać. My akurat nie, bo nie zabraliśmy bielizny kąpielowej, ręcznika, a tak ogólnie to drogo było. 😉
Gamla Laugin, czyli Sekretna Laguna została przez nas odkryta przypadkiem. I wcale nie przez to, że jest jakoś dobrze ukryta. Sprawa jest banalna, miejsce to znalazł mój palec na mapach Google.
Pomimo, że jest to najstarszy basen termalny na Islandii, woda w nim jest świeża, bo stale płynąca. Jej temperatura w basenie wynosi 38 – 40 stopni, czyli tyle, ile w jacuzzi na „naszym” tarasie. To zdecydowało, że i tu nie weszliśmy do pachnącej siarką wody. No i jak zapewne pamiętacie – nie mieliśmy gaci kąpielowych. 🙂 Ręczniki można było wypożyczyć. Pospacerowaliśmy wśród wrzących bulgotów wydobywających się spod ziemi i pojechaliśmy szukać kolejnych atrakcji, tym razem natury kulinarnej.
Zapowiadało się nieźle. Farmerskie bistro we Fludir wydawało się ciekawym miejscem na zaspokojenie głodu. No i pierwszy raz w życiu miałem jeść w knajpie, która była na terenie….pieczarkarni! Wewnątrz powitały nas porządnie wypatroszone zwłoki białego misia. Pomyślałem, że może mają w ofercie niedźwiedzie łapy, bo ich smak Old Shatterhand tak bardzo zachwalał. Nie, nie mieli. Zamówiłem ketoburgera i piwo. Piwo było smaczne, tak że się chociaż napiłem. W kolejnych dniach starannie omijaliśmy farmerskie knajpy.
Bruarfoss zrobił na mnie wrażenie. Znowu byłem zachwycony mocą wodospadu i pięknym błękitem lodowcowej rzeki Bruara. Jako rzecze Makłowicz – wprzódy zapoznałem się z przestrogą zawartą na tablicy przy ścieżce wiodącej ku wodospadowi.
Po czym rączo udałem się do kolegów, by także i ich ostrzec o niebezpieczeństwie utraty życia podczas nazbyt bliskiego oglądania Bruarfossa. Jak widać na jednym z ujęć, Genas nie posłuchał wujka Dobra Rada…
To jeszcze nie był koniec atrakcji w tym pochmurnym, ale jakże pasjonującym dniu. W drodze z parkingu do Oxararfoss – yhym, to kolejny wodospad, – zaczęło siąpić. Niestety, albo stety pod tym wodospadem nie byliśmy w Sylwestra. Już wyjaśniam. Gdy w sylwestrową noc z wysokiego na 13 metrów wodospadu nie płynie woda, a wino, zwiastuje to dobrobyt. Jednakże może z Oxararfossu płynąć ….. krew, co wróży niechybną wojnę.
Później, gdy poszliśmy wytyczoną, bezpieczną ścieżką – przestało siąpić, zaczęło lać. To był ten bonus, który pogoda nam zafundowała. Niestety, końcowy odcinek nie był przyjemny. Połączenie deszczu ze skalnym podłożem nigdy nie jest przyjazne dla pewnego kroku, zatem głośno klnąc, z czego: „Po cholerę tu idziemy?” było najgrzeczniejsze, staraliśmy się nie wywinąć orła. I nie stać się „Dead Man Walking”.
Emocjonującą końcówkę tego dnia zakończyliśmy na tarasie wśród 38-stopniowej, nareszcie całkowicie bezpiecznej wody.
c.d.n