*
Posłałem cztery kruki na wszystkie strony świata.
Aleć jeno ten z północy wrócił, atoli onże właśnie był zwiastunem słońca. Naonczas BoRa, ma białogłowa, rzekła:
– Mężu, kieruj rumaka ku Wielkiej Wodzie. Tam zaznamy spokoju ode deszczów i burz, co ojczyzną tak obecnie targają.
– Twe życzenie spełnić pragnę ochoczo – odparłem prawie zgodnie z prawdą.
Na miejsce przyszłego spoczynku obraliśmy pomorski gród, Łebę.
Nasz rumak, zrodzony w stajni w Val di Sangro, spożywając bez mała 12 litrów na każde 100 mijanych kilometrów, rączo przybliżał nas ku wyznaczonemu celowi.
Pierwszą nockę spędziliśmy wedle wielkiego zamczyska, „Neptuna”, któren świecił się już z oddali jak oczy żebraka na widok denara.
W ciepłym blasku rzeczonego zamku, nie dalej jak wiorstę odeń, pod płotem znaleźliśmy przystań i schronienie, a do tego bez konieczności uiszczania jakowej daniny. Nim ranną rosę pokonało słońce, ruszyliśmy ku piaskowym górom, zwanych wydmami. By sił nam nie zbrakło w pustynnej wędrówce nabyliśmy świeżo wędzonego pstrąga łososiowego.
Uprzedzająco rzeknę, iże miód w gębie!
Do Rąbki dotarliśmy dzięki rumakowi, acz dalszy, ponad 5600 metrowy dukt należało przebyć pieszo, bicyklem, bądź bezgłośnym pojazdem, z obca zwanym melexem. Roztropnie zabraliśmy z domu własne bicykle, stąd bez wahania na ich grzbiecie popędziliśmy ku wydmom
Nie mineło i pół drogi, kiej z prawej strony uźrzeliśmy dziwne wojenne machiny. Chęć obaczenia, jakie onegdaj wraża armia czyniła próby z fruwającą bronią była u mnie okrutna, stąd ostawiłem BoRę u boku gadatliwego historyka, a sam udałem się ku wyrzutniom…
Z dziesięć pacierzy pewnie przeszło, nimżem wrócił k’swej białogłowie po dziwowaniu się germańskimi, aleć i naszymi, polańskimi pociskami fruwającymi.
– Mąż ów obeznan w historyji nie chciał mi odpuścić, i nie ino okoliczne zachwalał piaski, aliści i pochwałę głosił okolicznych miejsc – BoRa poczęła się skrzętnie tłumaczyć, nim wyrzuty z nazbyt jej bliskiej poufałości z nieznanym potąd człekiem poczynić miałem.
– Mam w sobie ufność wielką, niewiasto, iż spamiętałaś wszelakie rady owego człeka – spokojnie odrzekłem dumny ze swej wyrozumiałości.
– Bądź pewien, mężu, mam na wszystko uważne baczenie.
– Owszem, spostrzegłem jakim weźrzeniem obiegłaś dziewkę z lodami, której figurę raczyłem jeno ciut dłuższym niźli zazwyczaj podziwem zaszczycić .
Piaski, co ruchome być winny, na pierwszy rzut oka tkwiły w miejscu. Atoli do czasu…. Ściekający z mego szlachetnego lica pot można juże w kwaterkach było rachować..
Aleć kiej BoRa nie gęga, toć i ja spode końskiego chwosta przeca nie wyskoczyłem. W kącikach zaciśniętych ust poczułem słodki smak krwi. Niechętnym weźrzeniem któren to już raz omiotłem piaskową górę?
Słońce osiągało południe….bose stopy rozpalały gorejące drobiny piasku….
Nasze cienie były coraz krótsze….
„Wytapiam się jak dziegieć” – pomyślałem. Silny wiatr znienacka począł wzniecać wiry piaskowe, co rusz to fale jakowe kreśląc pod naszymi nogami.
Wielka góra piasku jęła się rychło ku nam zbliżać, gdy wtem BoRa rzekła:
– Może jadła byś, mężu umęczony, pragnął uszczknąć z zapasów? A i trunek twój uwielbiony nazbyt ciepły już pewnie.
– Skoro nalegasz… niech będzie wedle woli twej – zgodziłem się życzliwie, a po cichu dziękowanie złożyłem Perunowi, że mą niewiastę natchnął tak zbawienną myślą, a piaskową górę powstrzymał.
Pod szczytem Łąckiej wydmy rozbiliśmy obozowisko, coby z wycieńczenia nie zginąć marnie we środku tej pustyni. Z każdym kęsem sparzonego mięsa wciśniętego w zwierzęce jelita nabierałem sił.
– Jeszcze jeno łyknę piwa imienia legendarnego Lecha i ruszamy dalej.
Wielka Woda przywitała nas szumem i bielą spienionych fal.
Zległem na brzegu w niemym podziwie. Nie wiem jak długo trwałem w tem błogostanie, nim na ostatek mnie BoRa wybudziła.
*
Niełatwo uznać, iże mam wrodzone skłonności do wędrowania, skoro weśród antenatów mych byli młynarze tudzież wieśniacy, aliści po dwóch wyczerpujących dniach spoczynku w Łebie
zapragnąłem zmienić otoczenie i nawiedzić Rowy.
Przy tej sposobności, jak się miało niebawem okazać, przydatne stało się zaznajomienie niewiasty mej z badaczem zdarzeń historycznych.
Człek ów bowiem – językiem barwnym niczym Reyowe rymy – zagrody Słowińców w Klukach sumiennie zachwalał.
Mi dwakroć nie trza powtarzać, stąd po trzecim przypomnieniu zgodziłem się obejrzeć rzeczoną osadę….
– Ho ho ho!!! Cis, co ma pięć setek lat, a takowe sobie miejsce narodzin obrał!
Z zadziwieniem baczyłem na najstarsze drzewo na Pomorzu, co wyrosło w Wicku na ….przyszkolnem boisku, do tego za bramką. Albo na Pomorzu dziatwa tak celnie kopie, albo ten starodrzew odporny jest wielce na ciągłe ostrzeliwanie.
Z Wicka całkiem niespieszno dążyliśmy do nowego celu, ale ze starymi chałupami.
Nie, nie. Niespieszno nie z braku mocy drzemiącej w naszym rumaku, a z przyczyny dziur, co w dukcie znienacka, atoli wciąż się pojawiały . Nędzny ów trakt za to objawił – któren to już raz??? – mój niezwyczajny kunszt w powożeniu, albowiem bezstratnie dotarliśmy do onego – zaiste niezwykłego – kaszubskiego sioła Kluki.
*
Coby nie udawać, że chce mi się skrobać o pogmatwanych dziejach zasiedlenia, tudzież i opuszczenia tej zacnej wsi przez Słowińców – tu posyłam Was na najlepszą ścieżkę.
Zaiste, długo się z BoRą Klukami dziwowaliśmy, boć i jest czym! Jam był w pełni zachwytu.
Aż po zaźrzeniu prawie w każden kąt, naszła nas oskoma na jadło z karczmy, co wonią palonego drwa juże z oddali mój nos okrutnie drażniła.
A dopowiem, iże odkąd liśćmi tytoniu gardzić począłem, to smaki i wonie na powrót poznaję.
I na kształt wilców watahy, co juchę z dala wywęszą, tak i ja bezbłędnie powiodłem nas do „Karczmy u Dargoscha”.
Bystry chłopak, nim wrota karczmy rozwarłem, podbiegł ochoczo i począł zachwalać starodawne strawy.
Roztropnie, jak mi się onegdaj zdało, odstąpiłem od zamiaru wychylenia dzbanu zimnego piwa na korzyść mleka, co się już zsiadło , po czem zagościły przede mną flaki i bigos kaszubski z wiśnią.
Delektując się rozkosznie pożywną strawą w myślach czyniłem dalsze plany. I tak, po sutym posiłku naszła mię chęć, by godnie Kluki pożegnać. Udałem się przeto na stary smętarz, co jest za wsią, w stronę Smołdzina.
W milczeniu i zadumie chodziłem weśród żelaznych krzyży, gdy z nagłą siłą me trzewia poczuły pilną potrzebę oczyszczenia.
Na Peruna!!
Smętarz, co małym z początku zdawał się, nagle urósł do rangi nekropolii!!!
Bacząc pilnie, by nie podjąć próby biegu ( co niechybnie skończyłoby się klęską), zbliżyłem do siebie nogi i żarliwie je zacisnąłem. Pieczołowicie dobierałem kroki, coby nie potknąć się o zarośnięte groby.
Smętarna furta zbliżała się, aliści ospale. Przed oczyma przegnał, tfu!, przebiegł mi cały dzisiejszy dzionek….
Cóżem złego poczynił, com takiego zeżarł???
Wtem – nie bacząc na możebne skutki – stanąłem jak wryty. Kwaśne mleko i bigos!!!
Niech mię Trzy Zorze, boginie losu, mają w opiece , bom chyba rozum stracił, coby miast piwa – mlekiem się do bigosu raczyć!
Przekładając naprzemiennie nogami, z wybałuszonymi oczyma i czerwony na licu dotarłem nareszcie do swej ruchomej wygódki. Po radosnym odtrąbieniu zwycięstwa nad własną słabością, tym lżej i żwawiej pogoniłem rumaka do Rowów….
*
Jakom rzekł – ze zwinnością łani z borów rogalińskich, dotarliśmy do słowińskiej osady, zwaną Rowy.
Na spoczynek obrałem znane weśród zamożniejszych wędrujących Polan okresowe siedlisko „Przymorze”.
Prawdę rzeknę, tam niczego nam nie zbrakło…. Wraz ze swą wierną niewiastą posiedliśmy we władanie całe to miejsce, tak dziwnie opustoszałe…
Człek, co pieczę nad nami sprawował , niespodzianie zadowolił się marną częścią mego mieszka, stąd nieciężko było mi dźwigać gąsior z piwem nad brzeg Wielkiej Wody.
Tam wreszcie zległem, i prócz fal, co szumem ciszę mi zakłócały, także i BoRa cosik o rychłości i ilości spożywania piwa prawiła. Byłby to podziw????
Nie, to jednako nie podziw był, li jeno szczera troska niewieścia o mężowską krzepę…
*
Dalszego dnia naszła nas chęć, coby wedle Gardna ekskursję na bicyklach poczynić.
I chocia „Przymorze” było nam tak przyjazne to mieliśmy wolę, by po jednej spędzonej tam nocy do „Jurkowa”, do przemiłej niewiasty Krystyny, poślubionej Jerzemu, udać się po dalszy spoczynek.
Szczerą prawdę bowiem powiem, iźli miejsce to jest cudnie nad Łupawą rozłożone, a kiej by kto chciał w spokoju odetchnąć – to takowy spokój tam najdzie.
A i do Wielkiej Wody rzut oszczepem.
Cóż mogę rzeknąć Wam więcej – z wieczora, ma zacna BoRa, zgotowała nam ucztę z wcześniej nabytych rybich trucheł: dorsza, flądry i przepysznego skarpa.
Weśród blasku świec, przy szumie rzeki Łupawy,
Syty brams w swych myślach jeno jedne miał sprawy….