Dzień piąty
Dzisiaj Genas wymyślał trasę, a ja podgrzewałem kierownicę auta marki kia sportydż. Po mniej więcej kwadransie jazdy doskonale już nam znanej drogi nr 35 skręciłem na północ, w drogę 36. Zapowiadał się najpiękniejszy dzień naszego wyjazdu. Będąc przy nadziei – ujrzenia, w końcu! – wschodu islandzkiego słońca zatrzymałem auto na parkingu, z którego mieliśmy podejść pod jakiś kolejny wodospad.
Minus 9 plus silny wiatr skutecznie odstręczył nas od pomysłu spaceru kanionem do wodospadu. I całe nasze szczęście, bo intensywnie wypatrując wolno wschodzącego słońca nie poznaliśmy miejsca, w którym kończyliśmy drugi dzień pobytu na Islandii….To była droga do Oxararfoss.
Chłopaki, przykro mi, ale jesteśmy d**y, i to w….e.
Tak. To są woły. 🙂
Jedyne usprawiedliwienie, iż uprzednio startowaliśmy z innego parkingu i myśleliśmy głównie o ratowaniu się przed połamaniem wspinając się po śliskich kamieniach na punkt widokowy.
Kilka minut później ponownie zatrzymałem auto. No bo jak nie:
Aby być w całkowitej zgodzie z czasoprzestrzenią, to przed wołami widzieliśmy islandery, czyli minikoniki rosnące na Islandii. Raczej słabo, bo niewyrośnięte. Ale ładne.
Dzisiejszy krajobraz miał typowo zimową scenerię.
To auto powyżej jest ki-ą „4×4”. Nie nadaremnie wziętą w cudzysłów, o czym już niedługo.
A tymczasem o mało co, a dotarlibyśmy do drugiego pod względem wysokości islandzkiego wodospadu, co się zowie Glymur. Co zabrakło? Butów. Porządnych butów nadających się do chodzenia po śliskim zboczu, śniegu, lodzie, kamieniach i strumykach. Obuci byliśmy jeno w te do kamieni…
Odwrót nastąpił w jaskini, z której dalsza podróż wydawała się – z przyczyny j.w. – bezsensowna.
Ale za to mamy „zaliczone” najcieplejsze źródło w Europie zwane Deildartunguhver położone w okolicy wsi Reykholtsdalur.
Pardąsik, ale to nie ja te nazwy wymyślałem.
Nie przypuszczałem, że Hraunfossar i Barnafoss będą ostatnimi wodospadami, jakie zobaczę na Islandii. Nie da się ukryć – woda to mój konik – vide http://www.wesolepodroze.pl/zrodla-polskich-rzek/
Zajechałem na bezpłatny parking, zerknąłem na bezpłatną tablicę informacyjną,
i wespół zespół ruszyliśmy ku miejscu, z którego dochodził jakiś szum. To nie był las, to szumiały „wodospady lawowe”, bo tak tłumaczy się nazwę Hraunfossar. Widok, na którego opisanie skończyły mi się najbardziej górnolotne słowa. Kaskady na przestrzeni kilkuset metrów wpadają do rzeki Hvita (pomimo identycznej nazwy nie jest to ta sama Hvita, na której powstał Gullfoss). Wygląda to tak, jakby woda przecinała skały lawowe w połowie nie powodując jednoczesnego osunięcia się tychże skał. Zresztą, popatrzcie sami.
W bardzo bliskim pobliżu od „wodospadów lawowych” znajduje się „wodospad dzieci”, czyli Barnafoss. Dlaczego taka nazwa? Wyjaśnienie znalazłem – a jakże! – w Wikipedii. Cytuję:
„Nazwa wodospadu wiąże się z legendą o dwójce dzieci z pobliskiej farmy Hraunsás, które pozostały w domu, podczas gdy rodzice udali się do kościoła na nabożeństwo bożonarodzeniowe. Po powrocie okazało się, że dzieci zniknęły, a ich ślady urywają się w okolicach naturalnego mostu skalnego rozciągającego się nad wodospadem.”
Straszne święta dla rodziców…..
Sądziłem, że oględziny stanu Hraunfossar i Barnafoss są naszą ostatnią dzisiejszą atrakcją, ale myliłem się w dwóch czwartych, czyli połowie z 4×4. Najsampierw zjedliśmy w przyparkingowej knajpie marny islandzki posiłek, po czem odpaliłem kię sportaż kierując się na skróty ku naszemu zacisznemu domkowi a’la Brda. Całkiem spokojnie minęło jakieś 40 kilometrów po totalnych bezdrożach.
Przyznaję, mea trochę culpa. Jadąc około 80 na godzinę miałem do wyboru ominięcie wysokich kolein z lewej, lub prawej strony. Wybrałem lewą. Tam pod śniegiem była woda….. Kia stanęła, my wysiedliśmy. Gdyby faktycznie było 4×4 – jechalibyśmy dalej, ale w wypożyczalni w Keflaviku chyba został napęd na tył i zaczęliśmy ratować się przed szybko zapadającym zmierzchem. Genek wyrwał plastikowy słupek drogowy i energicznie odkopywał przód, Grzesiek podnosił lewarkiem auto, a ja zbierałem kamienie z drogi podsypując je pod uniesione koła. Nagle, czyli po 20 minutach patrzę i:
-„Jesteśmy uratowani! – krzyczę – Jedzie pomoc drogowa!”
Yhym. Po chwili poznaliśmy jak wygląda islandzka pomoc. Z ogromnego auta wysiadł „wulkanislandor” i orzekł, że nam pomoże, ale ….nasza wypożyczalnia, gdy się do niej dodzwonimy! I se pojechał w ….. aaaa nie napiszę w co. Islandczycy to jednak ****e.
Wieczorem, choć późniejszym niźli zamierzaliśmy, odpoczywaliśmy w „naszym” jacuzzi, bo Polak potrafi.
Dzień szósty
To kolejny „mój” dzień na prowadzenie 2/4 z napędu kii . Przejechałem wiele kilometrów, ale mało efektownie. Deszcz, śnieg, silny wiatr, a do tego zmęczenie wczorajszym dniem oraz chyba intensywnością zwiedzania Islandii – to wszystko spowodowało pewną bezemocjonalność naszej trzyosobowej załogi. Acz zaczęło się nawet, nawet.
Później było Akranes.
Dość ładny widok.
Poniższego nie pamiętam, bo tak wiało, że zapomniałem co to, a nawet gdzie to.
Aż dotarliśmy do Hellisandur. Już wcale nie ździebko, ale mocno zniechęcony przejechałem wśród najznakomitszych hellisandurskich atrakcji, czyli murali,
a następnie tak „radośnie” ruszyłem z powrotem, że nawet nie wysiadłem z chłopakami ujrzeć jakiś kolejny wodospad. Szejm on mi…
Ten dzień był, zaiste, bardzo długi i bardzo nieudany…
Dzień ostateczny
Niespiesznie spakowaliśmy się i ruszyliśmy ku stolicy, gdzie wieczorem czekał nas ostatni nocleg, w mieszkaniu Artura.
W Reykjaviku pochodziliśmy, w sumie bezcelowo, po jakimś centrum handlowym, a następnie – nareszcie! – coś dobrego zjedliśmy. Były to burgery w ulicznej knajpie, którą obsługiwał Syryjczyk urodzony w Tunezji pochodzący z Iraku. A na Islandię przyleciał kilka lat temu z Norwegii. Zawiłe to jak rollo, w którym otrzymałem całkiem smaczny posiłek.
Spacerując po Reykjaviku po dwóch, chyba głównych ulicach,
doszliśmy do najbardziej nowoczesnego budynku w stolicy Islandii.
Jest to Harpa, sala koncertowa i centrum konferencyjne. Fantastyczna szklana elewacja i bazaltowe ściany wewnętrzne. Krystaliczne, architektoniczne piękno.
Na sam koniec winienem wspomnieć o Hallgrímskirkja, czyli największym kościele na Islandii. Wczesnym popołudniem nie chcieliśmy go zwiedzać wewnątrz, gdyż plany przewidywały podziwianie wieczorne. Obejrzeliśmy zatem fasadę w świetle dziennym.
I rzeczywiście, wieczorem – jakaż piękna odmiana, zaraz wejdziemy do środka.
Ale nie. Nie wejdziemy. O 17 jest organowy koncert, a my choć mamy organy, nie mamy biletów…
O tym, jak mimo wszystko sympatycznie zakończyliśmy wieczór i noc w mieszkaniu Artura wybaczcie, ale nie napiszę. 😉
Nazajutrz rano w Keflaviku na myjni wyczyściliśmy kię i – czekając na lotnisku na opóźniony ponad godzinę samolot,
kupiliśmy – no co? – no maskonury w lotniskowych sklepikach i w końcu wystartowaliśmy w drogę powrotną.
Podsumowanie
Koszt wylotu w te i wewte: 550 zł/ 1 osoba
Koszt wynajmu auta: 1.600zł/7dni/3 osoby
Koszty noclegowe: 1.400zł/7dni/1 osoba
FlyOver Iceland: 166zł/1 osoba
Przykładowe koszty jedzenia:
Pizza + piwo w restauracji Flatey Pizza w Reykjaviku: 120zł
Burger i piwo w Farmer Bistro (porażka): 141zł
Przez ten czas (od 19.11.2023 do 25.11.2023) na Islandii przejechaliśmy 1.600km autem Kia Sportage. Oprócz zdarzenia opisanego wyżej – auto „uzbrojone” w kolce spisywało się doskonale.
Islandia jest piękna, nawet w listopadzie. Islandczyków i ich jedzenia nie polubiłem, na szczęście jest wielu cudzoziemców, a zwłaszcza Polaków.
Jedyne, czego żałuję, to to, że nie widziałem czynnego wulkanu.
Alexio – dzięki za wszystko!!!